Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Felietony. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Felietony. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 12 lutego 2012

DJ Odtwarzacz

Ostatnio byłem w klubie z przyjaciółmi. Z grzeczności i szacunku dla tegoż klubu nie napisze jak się nazywa. Powiem tylko, że to szczeciński klub, popularny a jego nazwę wymyślił Gepetto (ot ciekawostka!). Byłem już pijany, a jak jestem pijany to w pierwszej fazie staję się wrażliwy. Czasami wrażliwość zostaje zastąpiona agresją a niekiedy włącza się mędrzec. Różnie. Tym razem zadziałała nadmierna wrażliwość z domieszką agresji. Moja nadmierna wrażliwość dotyczy zazwyczaj tego co wydobywa się z głośników. Raz zostałem usunięty z lokalu gdy wdałem się w dyskusję z „djem”, który puszczał numery „na zamówienie”. Można było mu dać kasę, on wówczas działał jak odtwarzacz mp3. Próbowałem mu w jakiś sposób wyjaśnić, że źle robi, że gdyby ktoś chciał muzykę na zamówienie, to postawiłby w tym miejscu szafę grającą. Moje argumenty nie docierały do niego i chyba go złapałem za ramię w geście pojednania oczywiście, wówczas pan ochroniarz wskazał mi drzwi...

wtorek, 26 kwietnia 2011

Oficjalna lista sprzedaży


Jestem ofiarą. Ofiarą boom’u na Hip-Hop w Polsce, który miał miejsce jakoś na początku tego wieku. Mówi się, że gdy jakiś gatunek muzyczny się narodzi, to nigdy już nie umiera. To fakt! Można zatem pokusić się o wyróżnienie kilku etapów rozwoju takowego gatunku muzycznego. Rap na gruncie polskim to przykład idealny. Przeszedł on przez wszystkie fazy; narodziny – burzliwy rozwój w podziemiu; boom – czyli nagły wzrost popularności;  w końcu - powrót do undergroundu.

piątek, 21 stycznia 2011

Parada dup i cycków

Nie lubię większości stacji radiowych, baa; praktycznie w ogóle nie korzystam z odbiornika radiowego. Nie słucham radia z wiadomych powodów. Bo czego tam słuchać? Noo czasami trafi się jakiś ciekawy program publicystyczny. Muzyka? To wymarły gatunek, mający niewiele wspólnego z przeciętną, ogólnopolską stacją radiową.Oczywiście są wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę.

piątek, 23 lipca 2010

"Kwestia gustu" - czyli czym jest gust muzyczny?

Na wstępie chciałbym zaznaczyć iż poniższy tekst jest oparty o moje osobiste doświadczenia i niewątpliwie posiada subiektywny wydźwięk.

Każdy człowiek, niezależnie od płci, pochodzenia, wykształcenia czy majętności posiada jakiekolwiek, chociażby najmniejsze preferencje muzyczne. Jedni lubują się w mocnych, elektrycznych rytmach, inni cenią spokojne brzmienie a jeszcze inni oczekują od muzyki urzekającego przekazu. Jednak skąd bierze się tak zwany „gust muzyczny” i czymże on jest? Jasne, wiem „o gustach się nie dyskutuje”, dlatego też chciałbym skupić się na jego istocie, na tym co wpływa na indywidualne postrzeganie muzyki, w jaki sposób wyrabiamy sobie zdanie na temat tego czego słuchamy i czym to dla nas jest.

Istnieje pewna teoria mówiąca o tym, że pierwsze dźwięki dobiegają do nas jeszcze przed naszym przyjściem na świat a dokładniej kilka miesięcy przed narodzeniem. Nie wiem ile jest w tym prawdy i czy faktycznie przez „brzuch mamy” coś słychać, ale ja osobiście jestem zwolennikiem tej teorii. To tak samo jak z rozmawianiem czy puszczaniem muzyki roślinom. Ponoć gdy mówimy do nich, czy raczymy muzyką - one odwdzięczają nam się dorodniejszymi owocami. Wracając do tematu – nasz gust zaczyna kształtować się już w czasie naszego dzieciństwa a największy wpływ na jego wczesną formę mają oczywiście rodzice i najbliżsi, na których już wykształcone gusta jesteśmy najzwyczajniej skazani. W pierwszych latach naszego życia musimy słuchać tego czego słucha np. nasza mama  - skutkuje to tym, że albo w przyszłości pokochamy te nagrania albo je znienawidzimy. Ja po prostu mam sentyment do kawałków które serwowała mi DJ mama, choć nie były to jakieś wyszukane numery. No dobra, jako małe szkraby nie myślimy o tym, że są inne gatunki muzyczne albo, że coś jest słabe czy dobre, z dwóch oczywistych powodów – po pierwsze - nie mamy jako takiego odniesienia a po drugie – po prostu nas to nie obchodzi – i słusznie! Gdy byłem mały to ważniejsze było ratowanie świata a jedyna muzyka jaka mi towarzyszyła to ta ośmiobitowa generowana przez gry TV.

Mamy powiedzmy 11 lat. Z pierwszej fazy naszego dzieciństwa pamiętamy Super Mario Bros i szlagiery typu „Coco Jambo” (myślę, że moje pokolenie tak bynajmniej ma). Pojawiają się szkolne znajomości, świadome znajomości. Nasza świadomość ogólnie zalicza progres i zaczynamy słuchać muzyki, w opozycji do zwyczajnego „słyszenia muzyki”, które to obchodzi się bez echa. Gdy tylko uwolniliśmy się z pod jarzma rytmów narzucanych nam przez rodziców, wpadamy w sidła naszych pierwszych kolegów i koleżanek. To okres gdy najbardziej jesteśmy podatni wszelkim modom, trendom i towarzystwu. Słuchamy takiej muzyki, jakiej słuchają nasi kumple, bo jest „kul”. Ja miałem na tyle pecha, że moja świadomość muzyczna musiała dojrzewać podczas gdy największe sukcesy święciła Britney Spears czy Ricky Martin. Miałem też to szczęście, że starszy brat mojego kumpla namiętnie katował pierwszy album K44, który mimo, że nie był stricte rapowym albumem, to dał jakąś alternatywę. Także w moim wypadku niewątpliwie klasyczny czynnik „starszego kolegi z sąsiedztwa” odegrał istotną rolę na drodze kształtowania upodobań muzycznych.

Dalej. Mamy tak około lat 16. Jesteśmy pełnoprawnymi nastolatkami i szargają nami skrajne emocje, słowo „bunt” to nasze hasło, którego się trzymamy niczym menel piersiówki. Jest to czas gdy jako taki pogląd muzyczny mamy wyrobiony, a przynajmniej tak tan się wydaje. To czas gdy większość z nas identyfikuje się z jakąś subkulturą a muzykę która symbolizuje wybraną subkulturę traktujemy jak religię i hymn życia. Znam to z autopsji; szerokie spodnie, mega bluzy, koszulki i ogólne „nie” dla wszystkiego co nie jest rapowane. Tutaj też byłem poddawany ciężkim próbom, ponieważ był to piękny okres dla nieformalnego nurtu jakim było niesławne „hip-hopolo”. Wciąż mają na nas wpływ nasi rówieśnicy, jednak liczymy się ze zdaniem jedynie tych, którzy słuchają „dobrej muzy”, czyli takiej jakiej my słuchamy. Namiastka pewnych preferencji muzycznych już jest, jednak nasze horyzonty są dość ograniczone. Jak już mówiłem, jesteśmy buntownikami i słuchamy muzyki, która mieści się w pewnej konwencji, nie interesują nas gatunki pokrewne, nawet jeżeli bez takowych nasza ukochana muzyka nie miałaby prawa bytu. Reasumując, to czego słuchamy czy słuchaliśmy do tej pory jest jedynie sumą tego co było nam podsuwane przez rodziców i znajomych ze szkolnej ławki. Ile w tym jest naszego osobistego poczucia estetyki? Ciężko powiedzieć, to chyba indywidualna sprawa i u każdego to inaczej wygląda.

OK. Mamy 21 lat, jesteśmy dorośli dla świata. Czy jesteśmy na tyle dojrzali by móc się uderzyć w pierś i powiedzieć dumnie: „tak, ja cenię taką i taką muzykę, na pewno i zawsze!” Myślę, że nie. Jest to taki czas gdy nie podlegamy na tyle innym by dać sobie cokolwiek wciskać, a jednocześnie potrafimy być na tyle poważni by nie zamykać się na jeden gatunek. To okres gdy jesteśmy nieco bardziej otwarci, mamy już poczucie, że słuchamy jakieś konkretnej muzyki. Mamy wyrobione zdanie na temat tejże muzyki, odniesienie, wiemy w jakiej konwencji najlepiej się czujemy - mamy swój „guścik”. Uważam, że mimo wszystko za wcześnie by mówić, że posiadamy wyrobiony, wyszlifowany gust muzyczny. Gustu „uczymy” się tak naprawdę całe życie.


Dobrze, więc wychodzi na to, że swoje pierwsze kroki; zanim staniemy się „wybornymi słuchaczami”, stawiamy z pomocą rodziców i znajomych, dopiero później „my” mamy na to jakikolwiek wpływ. Czy faktycznie możemy jeszcze jakoś wpłynąć na kreowanie swojego gustu? Tak, choć nie zawsze! Często jest tak, że mało nas obchodzi to czego słuchamy bo słuchamy „wszystkiego”. To „syndrom radiowy”, choć może bardziej syndrom „The Best Of” – czyli mamy numery które lubimy a są one zlepkiem muzyki różnej. „Syndrom radiowy” różni się tym, że pokochamy każdą piosenkę, wystarczy, że usłyszymy ją 100 razy w ciągu dnia.

Jak widać istnieje wiele czynników wpływających na to jakiej muzyki słuchamy i jak ją odbieramy, to w jaki sposób wypracujemy sobie swój styl zależy wyłącznie od nas i jest to - jak już wcześniej pisałem - kwestia indywidualna. W dążeniu do odnalezienia własnego muzycznego „ja”, istotne jest to by nie dać się zwariować i słuchać muzyki a nie gatunków. Nikt z nas nie żyje w hermetycznym świecie i zawsze ktoś będzie miał wpływ na nasz gust, jednak czy ten wpływ będzie miał wydźwięk pozytywny czy negatywny; zależy już wyłącznie od nas i być może to właśnie umiejętność przebierania w muzyce i zdolność dokonywania decyzji słusznych jest właśnie czymś co popularnie nazywa się gustem muzycznym a sam gust nie jest cechą stałą lecz skazaną na ewolucję; stąd tak ciężko sprecyzować jego jednoznaczną definicję.

sobota, 17 lipca 2010

Wolę być frajerem

Pokaż mi swoją kolekcję płyt a powiem Ci jakim człowiekiem jesteś” – to sentencja, którą traktuję bardzo poważnie. Jestem płytowym zbieraczem, kolekcjonuję zarówno cyfrowe jak i analogowe nośniki muzyczne. Jak dziś w dobie Internetu traktowany jest przeciętny kolekcjoner muzyki? Kolekcjoner czegoś co można przecież mieć za darmo? No właśnie, kupowanie płyt ciągle traktowane jest jako frajerstwo. Sam – na własnej skórze – wielokrotnie doświadczyłem różnych szyderstw, gdy bez ogródek, w towarzystwie rzuciłem hasło: „no a ja to zbieram płyty”. Duże oczy i „łał” z wyraźnym akcentem na „ale głupek”.

Przyznam, że sam długo wychodziłem z takiego założenia, że „aa szkoda pieniędzy”, „aaa mam Internet” i swojego czasu miałem na dysku pokaźną kolekcję „empetrójek”. Dziś słuchanie wyrwanych z kontekstu numerów nie sprawia mi najmniejszej przyjemności. Nie potrafię się wczuć w album, który mam jedynie w formie cyfrowej, którego nie mogę dotknąć, postawić na półce. Nie wiem, być może związane jest to z tym, że z pozoru błaha czynność jaką jest słuchanie muzyki; dla mnie jest czymś ważnym. Oczywiście nie zawsze, bo różne są sytuacje i różne płyty, jednak nie ma dla mnie większej przyjemności niż wieczorne ułożenie się w fotelu z ulubionym napojem i oddanie się dźwiękom; to takie moje małe sacrum – swojego rodzaju rytuał. Przyjemność której nie daje losowe ułożenie plików muzycznych na playliście w Winamp’ie – co oczywiście jest profanacją!

Nie chcę nikogo ganić, nikt mnie do tego nie upoważnił, jednak uważam, że z szacunku dla artysty któremu kibicujemy, powinniśmy płacić za jego muzykę; w innym przypadku najzwyczajniej w świecie go okradamy. Poza tym 35zł (bo tyle średnio kosztuje album) wydane od czasu do czasu jakoś specjalnie nie uszczupli naszego budżetu, przecież (jakby nie patrzeć) to równowartość dobrej flaszki z tą różnicą, że flachę spijemy a płyta i satysfakcja pozostanie. Mówiąc poważnie – przestańmy traktować muzykę jako „dobro luksusowe” i sprawiajmy swojej duszy i sercu raz na jakiś czas frajdę – kupując – właśnie płyty.

Owszem są ludzie, którzy słuchają „wszystkiego” – im wystarczy to co serwują stacje muzyczne, jednak ja swój protest kieruję do osób nieco bardziej wymagających, o wyrobionym guście muzycznym, świadomych tego czego słuchają. Kupowanie czegoś co można teoretycznie mieć za darmo to może i frajerstwo, jednak okradanie twórców z ich muzyki to już kurewstwo.

Mało który numer tak dobrze pointuje temat:

czwartek, 8 lipca 2010

Kultura zjada swój ogon!

Od pewnego czasu obserwuję u siebie swojego rodzaju „otwarcie głowy”. Nie wiem czy to tylko „dni otwarte” czy  ten stan mi pozostanie. Do czego zmierzam? Otóż jeszcze kilka lat temu słuchałem wyłącznie rapu, wyłącznie polskiego i wyłącznie czysto-rapowanego, opartego na określonych, typowych dla rapu standardach. Później przyszedł czas poszerzania horyzontów, zagłębiłem się nieco w pojęciu „czarnej muzyki”. Cieszy mnie to niezmiernie, ponieważ poznałem wielu wspaniałych wykonawców jazzowych czy soulowych na których wcześniej byłem zupełnie zamknięty.

Jakiś czas temu, słuchając audycji Pana Hirka Wrony natchnąłem się na zespół „Poluzjanci”; dziwnym trafem kilka dni wcześniej emitowany był odcinek Kuby Wojewódzkiego w którym to ów Kuba gościł drugiego Kubę – wokalistę wcześniej wspomnianego zespołu. Ów historia jest tym bardziej intrygująca, że ja nie jestem fanem Pana Wojewódzkiego i nie oglądam jego „szoł”, a los tak chciał, że przelotnie usłyszałem Badacha. Wryło mnie w fotel! Usłyszałem prawdziwą muzykę, na którą byłem tak długo głuchy.


Dziś przeglądałem MySpace, czytałem biografie różnych domorosłych raperów i producentów. Wniosek? Już nie mówię o tym, że słowa takie jak „klika”, „skład”, „ekipa” – powinny być zakazane. Nie potrafię tego opisać, ale poczułem, że to nie moja bajka. Nie rozumiem już tych nagrań gdzie głównym bohaterem jest przesterowany wokal a jednym usprawiedliwieniem jest tekst typu „wiesz to demo”. Oczekuję od muzyki czegoś więcej niż tylko jednostajnie uderzających bębnów czy dudniących basów – nawet w przypadku tej rapowanej – bo potrafi  być ona ambitna i zaskakująca. Jest w tym nutka hipokryzji, gdyż sam nigdy nie popisałem się niczym wykraczającym jakoś specjalnie poza opisany schemat, jednak poczułem, że brnę w ślepy zaułek i, że jeżeli nie zmienię drogi to prędzej czy później popadnę w jakąś muzyczną rutynę.

Środowisko hip-hopowe to chyba najbardziej zawistne środowisko wśród wszystkich współczesnych subkultur. To normalne, gdyż wynika bezpośrednio z czystego współzawodnictwa na którym kultura hip-hopowa jest przecież oparta. U nas – w Polsce – przybrało to jednak jakieś chore rozmiary i znaczenie. Na forach anonimowi kolesie prześcigają się we wzajemnym dissowaniu a swoje „cru” – choćby nie wiem jak słaby numer nagrało – wychwalają pod niebiosa. Konserwatywni hip-hopowcy boją się zgłębić inne gatunki muzyczne; bo nie wypada? Bo tylko rap się liczy a reszta to gówno? Sam tak kiedyś miałem – to jest złe.

Z czego to wynika? Moim zdaniem z tego, że dzisiejszy słuchacz muzyki rapowanej jest mało wymagający (nie mówiąc już o tym, że słuchacz dziś w ogóle jest mało wymagający) słucha wszystkiego co mu się podsunie – najlepiej niech to będzie proste i ładnie "opakowane"; toteż twórcy niewiele od siebie wymagają. Mamy zalew gniotów z których ciężko jest wyłowić coś wartościowego. Sam już nie wiem czy więcej jest tych co tworzą czy tych co słuchają rapu. Z jednej strony to dobrze – niby mamy większy wybór, każdy znajdzie coś dla siebie. Z drugiej zaś strony – to błędne koło które powoduje regres.

Apeluję! Wymagajmy od siebie więcej i otwórzmy się na nowe rzeczy!

A na deser panowie prawilniacy:


Ogień!

sobota, 10 kwietnia 2010

Prawilny słuchacz

Temat stary jak Świat, oklepany jak auto z Niemiec - robione w Polsce, a dotyczy prawionego polskiego rap słuchacza. Właśnie przemogłem się i obejrzałem (w całości!) teledysk (?) Pejowca, klip (nie to faktycznie za duże słowo) który jest ilustracją do kolejnego dissu na Tedeusza. Nie śledzę dokładnie tego całego beefu, bo zarówno jedna jak i druga strona konfliktu mnie nie rajcuje. Dlaczego więc obejrzałem owe wideo? Otóż zachęciły mnie do tego komentarze na Youtube. "Zjada Tedego stylem", "klasa", "Peja mistrzem". Pytanie samo się nasuwa. Kim są ci ludzie? Bo nie wierzę, że jest to ten "margines" do którego ponoć Peja (i inni prawilni) kieruje swoje numery. Margines nie ma stałego dostępu do neta. Generalnie moje spostrzeżenia nie dotyczą wyłącznie jednego numeru poznańskiego rapera. Ostatnie kilka jego albumów jest po prostu oparte na tym samym schemacie (właściwie to tylko "na legalu" jest naprawdę dobrym wydawnictwem - choć może to sentyment?). To nie jest ten rap w którym się zakochałem. To jakiś prostacki bełkot frustrata w średnim wieku.

To samo tyczy się Firmy, PTP, i innych Wilków (nie liczę domorosłych składów typu Waszka G, bo to prosi już o pomstę do Nieba). Kim więc jest statystyczny prawilny odbiorca tego typu muzyki? Bo z jednej strony mamy grupę społeczną która faktycznie „reprezentuje biedę” (materialną i mentalną) a z drugiej strony (co jest całkowicie dla mnie niezrozumiałe) dzieciaki z „dobrych domów” (to chyba wszyscy ci z dostępem do neta). Tych pierwszych jestem jeszcze w stanie zrozumieć. Tych drugich zaś kompletnie nie pojmuję (to jeden z tych momentów gdy rodzice uderzają się w pierś pytając „gdzie popełniliśmy błąd?!). Błąd gdzieś nastąpił po drodze. I nie zwalajmy tutaj winy na system szkolnictwa czy wychowanie; choć to drugie w dużym stopniu wpływa na nasz światopogląd. Moim zdaniem ludzie „utożsamiający” się z tego typu rapem, to przede wszystkim dzieciaki z rodzin, gdzie nigdy nic nie brakowało a „uliczne życie” znają tylko z GTA. Uliczny rap to taka wersja demo, czegoś nielegalnego; czegoś co wzbudza ciekawość. Poza tym jest łatwy w odbierze więc ciężko się dziwić, że najczęściej słuchacze tego typu muzyki wiodą prym również w „klubach” gdzie dumnie rozbrzmiewają „manieczki”.

Uliczny rap kiedyś był kierowany wyłącznie do ludzi którzy „coś” przeżyli i którym faktycznie teksty zawarte w trackach dodawały otuchy. Umówmy się. Prawilny rap też może być dobry, choć jego poziom (w sumie to całego rapu w Polsce) leci na łeb na szyję. Nie potrafię w całości przesłuchać nawet jednego numeru z nurtu ulicznego, a teledyski przyprawiają mnie o atak śmiechu. Teksty oparte na czasownikach, kwadratowe flow (flow? to także za duże słowo) i w większości słabe bity. Nurt uliczny muzyki rapowej miał pokrzepiać ciemiężonych, dać kopa energii/motywacji. W Polsce to poszło w złą stronę i namawia on jedynie do nienawiści, nie propagując przy tym żadnych pozytywnych wartości. Jest wtórny i nie tyle co prosty co prostacki. Ile - na Boga - można nawijać jak to jest źle i, że wszyscy dookoła są źli a tylko prawilny słuchacz to dobry chłopak, „będzie dobrze, dzieciak” nie wystarczy. Jak ma być dobrze, skoro taka nawijka tylko pogrąża człowieka a przecież nie o to tu chodzi.

Ciężko więc się dziwić przeciętnemu Kowalskiemu, że ma Hip-Hop za kulturę szczeniactwa i anarchii. Patrząc na rap poprzez pryzmat kolejnego klipu Dixon37 czy Hemp Gru – nie trudno wysnuć radosne wnioski typu: „aha więc to jest ten cały hip-hop”.

poniedziałek, 8 lutego 2010

Bitwa O Gryfa. Wygrał Hip-Hop.

Siema. Siedzę w domu z okazji zasłużonych (no raczej) ferii. Wspominałem o tym, że wyremontowałem pokój? Nie? To wyremontowałem. Nie sądziłem nawet, że wyjdzie mi to tak dobrze jak wyszło. Jaram się, mieszka mi się jeszcze lepiej niż się mieszkało. Nie siekam chwilowo bitów z racji braku monitora (tego co obraz z kompa wyświetla) i generalnie mam długi za winyle. Zamówiłem od kumpla 2x Badu i Antidotum producenta z Brzegu. Swoją drogą, to dobrze jest wisieć kasę. Przynajmniej ktoś o tobie gdzieś tam pamięta. Dobrze też, że owy kolega jest wyrozumiały.

Żeby nie było, że Matej pisze bez sensu, to kończę ten prolog i przechodzą do właściwych wywodów. Dnia 6.02.10 (tj. w sobotę) odbyła się szumnie zapowiadana „Bitwa O Gryfa”. Wspominałem o niej kilka postów wcześniej. Spend miał miejsce w miejscowości Tczew (k. Gdańska), w lokalu o wdzięcznej nazwie „Zebra”. Wszystko rozpoczęło się w okolicach godziny 17:30, za gramofonami stanął DJ Ace, który wcześniej rozkręcał publikę czarnymi numerami i tymi mniej czarnymi też. Jury zajęło miejsca (trzy osobowe lokalne, przepraszam ale nie pamiętam ksywek), na scenę wszedł Bert, który był prowadzącym ową bitwę. W szranki stanęło 32 zawodników (chyba). Pierwotnie zapisało się ich 26, jednak jeszcze chwilę przed rozpoczęciem walk można było zgłosić swoją kandydaturę. Wystartować mógł każdy. Ace rzucał klasyczne bity które bujały publiką a zawodników motywowały do rzucania dobrych wersów. I właśnie, czy były one takie dobre? Generalnie same eliminacje, ich poziom był niski, nikt nie zabłysnął jakoś nadzwyczajnie. Wyłoniona została najlepsza szesnastka, która i tak w sumie była średnia. Na uwagę zasługuje zwycięzca (Somal z Gdańska), który po otrzymaniu tematu „Idę na obiad” zrobił na publice duże wrażenie (gość z tych grubszych, zgrabnie obrócił całość w żart). Wyróżnić należy także chłopaka na którego wołali „Edi” (Eddie?). Dostał się on bowiem do półfinału i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że był on najmłodszym uczestnikiem (13 lat!). Respekt. Jak będzie trenował to za kilka lat może być o nim głośno. Podczas imprezy na scenę wdarli się dwaj beatboxerzy. A raczej „bitbokserzy” bo to co zaprezentowali było w najlepszym wypadku śmieszne. Słabo panowie, słabo. Rozjuszony tłum miał dość występów owych panów; na szczęście z odsieczą przybył okoliczny beatboxer i tym razem było grubo. Niepozorny, drobnej budowy chłop wszedł na scenę i pokazał jak powinien wyglądać prawdziwy bit wypluwany ustami. W finale zmierzyli się Jim oraz Somal. Jak już wcześniej pisałem – wygrał ten drugi. Nagrodą była pula pieniędzy uzyskana z wpisowego na Freestyle. 10 złotych od każdego z uczestników. Rachunek jest prosty.

Po zakończeniu całej bitwy tłum zaczął skandować ksywkę autora „Kilku numerów o czymś”. Chwilę później pojawił się; wspomagany przez DJską połowę duetu Returners. Koncert był potężną dawką energii! Małpa wspierany przez Jinx’a „rozpieprzył system”. Taka energia zdarza się w przypadku koncertów Ostrego. Mogę chyba śmiało powiedzieć, że Toruński raper przebił swoim występem Łodzianina. Nie ograniczył się do zagrania track’ów ze swojego solo. Zagrał numery z Proximite a sam koncert był urozmaicony o wstawki znane z klasycznych polskich numerów. Było dużo zabawy z publiką, świetny dialog. Dużo zajawki i jeszcze więcej miłości do Hip-Hop’u. Jeden z najlepszych polskich koncertów na jakich byłem. Nie mam zdjęć, filmików z koncertu. Za dobrze się bawiłem żeby o tym myśleć. To chyba tyle jeżeli chodzi o oficjalną część zabawy. Później zeszliśmy do głębokiego podziemia...

Nie było to jakoś specjalnie zaplanowane. Okazało się, że w piwnicy lokalu „Zebra” zlokalizowane jest studio nagrań. Zeszliśmy tam niewielką grupką, samo pomieszczenie również było niewielkie, całe zastawione sprzętem i piwami, zadymione, przepełnione hałasem i rapem. Zrobił się z tego spotkania mały jam. Panowie dali Freestyle, ja uderzałem w MPC. Generalnie i im i mi wychodziło to delikatnie mówiąc średnio, ale może było to spowodowane nadmiarem złocistego napoju? Jak teraz oglądam filmik z tego spotkania, to faktycznie śmiesznie to wygląda, ale liczy się fakt iż nikomu uśmiech z twarzy nie znikał ani na chwilę. Teraz też mi nie znika jak widzę siebie kiwającego się nad bit maszyną.

Jakie wnioski? Bitwę O Gryfa wygrał Prawdziwy Hip-Hop! Nie ważne czy mieszka się w centrum milionowego miasta czy w kilkutysięcznej miejscowości. Nie ma żadnych granic. Podczas koncertu Małpy poczułem się z całą hip-hop kulturą jeszcze bardziej związany, duma z tego powodu mnie rozwaliła jeszcze bardziej niż dotychczas. Bitwa była słaba? Tak, ale co z tego skoro ludzie świetnie się bawili, zdarli gardło na koncercie, wytworzyli niepowtarzalny klimat Mała miejscowość? Mały średnio wyglądający lokal? Pewnie, że mały lokal, ale wypełniony w 100% ludźmi z wielkimi sercami do rapu. Nie było tam osób przypadkowych. Zaznacz Tczew na hip-hopowej mapie polski. Organizatorzy spisali się na 6+. Wielki szacunek za ogarnięcie.
Dużo się nauczyłem przez ten weekend. Znów inaczej zacząłem patrzeć na Hip-Hop. Nie ważne jak wyglądasz, ile masz lat, skąd pochodzisz. Ważne jest to co potrafisz, i to jest prawdziwa idea Hip-Hop’u. Łap za mikrofon, farby, decki albo rozkładaj matę i tańcz. Jesteś dobry/dobra? To pokaż to. Jedna Miłość!

PS. Wiecie, że w Tczewie mają pisuary i kranem? Od razu można umyć ręce nie zmieniając drastycznie położenia. Dobra opcja.

czwartek, 14 stycznia 2010

Mądry czy inteligentny?

Kolejny semestr na uczelni dobiega końca. To dla każdego studiującego osobnika, niezależnie od wyznania, koloru skóry, płci, czy nawet gustu muzycznego - niezwykle smutny okres. To czas w którym dociera do niego, że jednak wypadałoby się pouczyć. Baa! Trza się uczyć! Oczywiście uczymy się cały semestr, bo jakżeby inaczej, jednak łatwo zauważyć, że właśnie teraz tej nauki jest najwięcej. Widać to chociażby w uczelnianym sklepiku (ksero tam jest). Masa masek przewijających się tam co dzień i towary zalegające na półkach. Zalegają bo biedni studenci nie mają na jedzenie; w końcu całe swoje stypendia naukowe wydali na ksero. To takie błędne koło w sumie. Choć wątek „biedności” studenta polskiego można by poddać dyskusji. U mojego serdecznego kumpla (Paweł, pozdrawiam) w akademiku stoi niedopite whiskey. Ot burżuazja! Raczej nie prędko je dopijemy, ponieważ zaliczyliśmy (my: ja, wspomniany Paweł i równie wesoły Błażej) zajęcia z rysunku technicznego.  Dlaczego nie dopijemy? Konsultacje z wyżej wymienionego przedmiotu nam się nie przydarzą raczej, a spożywanie napojów wyskokowych i konsultacje to bardzo skorelowane czynności w naszym wypadku.
Wracając do tematu – bom zboczył... nauka, nauka i jeszcze raz nauka! Tak wesoło mija mi ten zimowy okres. Sposobów na przyswajanie wiedzy jest wiele, natomiast sposobów na wyrażanie zadowolenia bądź niezadowolenia z zaliczenia jest jeszcze więcej. Sam nie jestem wymagającym gościem, toteż wystarczy mi przysłowiowa „trója” w większości przypadków; jednak jak wiadomo – są ludzie mądrzejsi/ambitniejsi (nazwijcie to jak chcecie) i oni zasługują albo myślą, że zasługują na wyższą ocenę. Najgorsi są tacy co jakby mogli, to by sobie wytatuowali na czole słowo: zaliczyłem/zaliczyłam! Fajnie, ale czy trzeba się z tym aż tak afiszować?! Szlak mnie trafia jak jestem z jakimś przedmiotem w tzw. „czarnej dupie” a podbija do mnie ktoś tylko po to, by mi oznajmić, że: „ej Matej zaliczyłem, a ty?” – choć doskonale wie, że nie zaliczyłem i, że jestem z tego powodu (delikatnie mówiąc) niezwykle zasmucony. Często tak jest. Jeszcze gorsze są „sytuacje zbiorowe”. Na pewno każdy się z tym spotkał - przed kołem zapytany mówi, że „nic nie umie”, a po kolokwium okazuje się, że jedyne osoba pytająca nie była dostatecznie naumiana. Przykre ale prawdziwe; to przysłowiowy wyścig szczurów. Są oczywiście też ludzie mądrzy, ładni, pomocni, skromni i jeszcze raz ładni! Przykładów nie trzeba daleko szukać. Ot koleżanka z grupy Ania (pozdrawiam!). Gdyby nie ona to pewnie teraz zamiast studiować, to szukałbym „roboty” (bo praca jest po studiach – albo i nie w sumie). Jakby tego było mało to niedawno ogarnęła dla mnie stos winyli do samplingu! Ahh złota dziewczyna, taki mały skarb. Ja czuję się trochę jak pasożyt, już mi głupio prosić ją o jakąkolwiek pomoc. Bo czy ja jej kiedyś pomogłem w czymś? Nie. Dobra, bo się za bardzo wylewny robię...

Nauka, nauka, nauka -  a to dopiero cisza przed burzą! W końcu te wszystkie zaliczenia to jedynie przedsmak egzaminów sesyjnych. Jednak czy System Eliminacji Studentów to takie złe zło? Zależy. Dla ludzi mojego pokroju – nie. Po prostu mówię sobie „ty weź się nie spinaj” – jak Mes i przyjmuję wszelkie zaliczenia z nieco większym luzem. No może poza tymi z rysunku – jednak to na szczęście już przeszłość. Luz jest ważnym czynnikiem w życiu studenta i w ogóle w życiu - mowa oczywiście o normalnym pojmowaniu „luzu”. Bo (nie oszukujmy się) studia studiami a żyć trzeba. Młodość ma swoje prawa i trzeba umieć najzwyczajniej w świecie – żyć. Żal mi ludzi, którzy całe studia spędzą nad książkami, uzyskując oczywiście lepsze oceny, wyższe średnie i być może przez to lepszą pracę, ale stracą ten wspaniały etap w życiu jakim jest właśnie „studiowanie”. Młodości nie kupisz. Co będą opowiadać dzieciakom swym? „Słuchaj, jak twój tatuś był w twoim wieku to taki numer w bibliotece odwalił…” – żal. Oczywiście z drugiej strony podziwiam tychże obywateli; z ręką na sercu mówię – ja tak nie potrafię. W większości przypadków gdy ślęczę nad uczelnianą literaturą – czuję, że coś mi ucieka, coś tracę (Boże ale to głębokie). Mam tak szczególnie wtedy gdy wiem, że to co czytam nie przyda mi się za cholerę w „prawdziwym” życiu. Dużo jest takich zajęć na uczelni. Często jest ciężko a nawet beznadziejnie. Jednak cieszę się, gdy sobie pomyślę, że mam na uczelni również garstkę tych pozytywnych postaci. Wszelkie naukowe porażki wówczas są niczym. Bo każdy egzamin kiedyś da się zaliczyć, uczelnie zawsze można zmienić, pracę się znajdzie a ludzi na których można naprawdę liczyć, jest niewielu.

Szkoła, uczelnia, praca – to miejsca które mają nam pomóc dokonać przesiewu i wybrać tych najbardziej wartościowych. To jakimi jesteśmy ludźmi wobec siebie i innych – jest głównym wyznacznikiem mądrości. Wszystko w przyszłości procentuje w negatywną bądź pozytywną stronę. Nauka nauką ale - mądrym człowiek się rodzi; natomiast wiedzę książkową zawsze można przyswoić. Ot morał.

PS. Zdjęcia pochodzą z akademickiej wigilii. Stąd ten wszechobecny świąteczny nastrój.

niedziela, 4 października 2009

„Miałem napisać to wczoraj, ale piszę dziś…”

Miałem napisać to wczoraj, ale piszę dziś...” – tekst Smarkiego świetnie pasuje do mojego obecnego stanu (że tak się pięknie wyrażę) „ducha”. Tak. Wszystko co przychodzi mi robić, kończy się na etapie planowania. W sumie grunt to dobry plan, jednak jest już gorzej gdy wszystko kończy się na samych „dobrych chęciach”. Zastanawiam się czym jest to spowodowane. Patrzę do lustra i pytam się typa: „Matej, co jest? Miałeś dziś zrobić bit, napisać coś, przeczytać dobrą książkę, zadzwonić do ludzi z którymi się dawno nie widziałeś!” Czy jestem leniwy? Jestem. Jestem cholernie leniwy. Ostatnio moje ulubione zajęcie to oglądanie „pierwszej telewizji informacyjnej w Polsce”. Patrzę na te zakazane gęby polityków i już mnie nawet one nie smucą. Ba! Nie śmieszą mnie nawet. Nie chce mi się z nich śmiać. Ale na miły Bóg, zostawmy politykę, szkoda nerwów i w ogóle.

Od dwóch tygodni dzielnie odwiedzam uczelnię. Serio - od dwóch tygodni. Taka uczelnia; zaczyna wcześniej i później kończy. Fajnie. Codziennie jadę biało-czerwonym autobusem (nie mam auta, szkoda mi kasy na takie rzeczy) jadę wśród szarego aczkolwiek barwnego w swej szarości tłumu. Jadąc autobusem można wiele dostrzec. Jestem twardzielem, żądnym przygód – dlatego jeżdżę komunikacją miejską. Mam uczelnię codziennie, codziennie wstaję, codziennie czekam na przystanku, codziennie jeżdżę autobusem. Mantra? Nic bardziej mylnego! W tym roku na uczelni doszło mi kilka bardzo ciekawych zajęć. Warto tutaj wspomnieć chociażby o basenie. Niby zwykły basen a cieszy. Cieszy szczególnie jak ktoś nie potrafi pływać. W sumie to mam z tym jakiś kompleks i albo mi przejdzie albo nauczę się pływać hehe. Drugim takim przedmiotem jest tzw. „Rysunek techniczny”. To jest dopiero masakra, niby przyjemnie jest sobie coś tam porysować (szczególnie u kolegi w zeszycie) jednak, przestaje to być śmieszne, gdy przychodzi zwykłemu śmiertelnikowi rysować czy tez pisać litery (popularnym pismem technicznym) na zwyczajnej białej kartce papieru. Na ostatnich zajęciach czułem się jak idiota gdy musiałem sobie szkicować linie pomocnicze, podczas gdy obok uśmiechał się do mnie arkusz kartek papieru milimetrowego. Szkoda, że ołówków jeszcze nam nie kazali strugać. Poza wymienionymi zajęciami doszły mi również ćwiczenia pod tytułem „Badania operacyjne” i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt iż prowadzi je pan, który jest Rosjaninem i jego Polski daje wiele do życzenia. Swoją drogą; miły gość. Śmiesznie jest. Najlepsze jest chyba to, że wszystkie omówione przeze mnie zajęcia (basen, rysunek, badania) mam jednego dnia.

Wczoraj z Panem Ace’m odwiedziliśmy City Hall w celach czysto rozrywkowych. Lubię CH, to chyba jedyny lokal w Szczecinie, do którego zawsze chętnie się wybiorę. Dobra muzyka, świetne towarzystwo. Wczoraj (tj. 3.10.09) odbyła się wyjątkowa impreza. Było to relase-party mixtape’u „21Gram” zatytułowanego „City Tape vol 1”. Udało mi się zdobyć mixtape w wersji fizycznej. 21Gram to projekt tworzony przez czterech rezydentów klubu City Hall; DJ Twister, DJ Falcon, DJ Snack, DJ Wuulah. Bardzo przyjemna płyta, choć przyznam, że tracki serwowane przez DJ Wuulah’a nie specjalnie mi podeszły. Dobra impreza to była.

Mam ostatnio dużo zajęć, większość czasu pożera uczelnia i może to nie lenistwo a zmęczenie hamuje moje działania? Śmiała teza, ale chyba coś w tym jest. No nic, nie ma co pierdzielić, trzeba się spiąć, nie spinając się i wziąć się za muzykę, tym bardziej, że mam kilka pomysłów, co mnie bardzo cieszy, bo wraz z powrotem na uczelnię, zrzuciłem z siebie jarzmo marazmu i główka zaczęła pracować! Koniec wakacji ma jednak jakieś dobre strony. Taka prawda, gdy człowiek opierdziela się całe dnie to nic kreatywnego nie zrobi. Trzeba wyjść do ludzi a pomysły same przyjdą. Także powoli zabieram się za realizację swoich planów muzycznych, tym razem bez terminów i ciśnień. Musze tylko kupić nowy kabel do gramofonu.

PS. Ostatnio moja „kolekcja” wzbogaciła się o album Mayer’a Hawthorne’a – A Strange Arrangement [2xLP] i winyl „serce” zawierający: „Just Ain’t Gonna Work Out” i „When I Said Goodbye” [7”]. Jestem dumny! Album Pana Mayera to jedna z najlepszych rzeczy jaką w życiu słyszałem. Niedługo postaram się napisać coś więcej o tej pięknej płycie.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Obczyzna a ojczyzna.



Przez jedenaście dni lipca przebywałem wraz z rodziną we Włoszech. Cóż wiele widziałem, każdy dzień był po brzegi wypełniony atrakcjami. Oczywiście najwięcej zobaczyłem w Rzymie, piękne miasto, które ciągle żyje. Nie ważne czy jest to upalny dzień czy gorąca noc, zawsze wszędzie jest pełno ludzi i jeszcze więcej skuterów. Swoja drogą ciekawe jest to, że wszyscy jeżdżą tam „jak chcą” nie respektując żadnych przepisów ruchu drogowego. Znak „Stop” w ogóle jest traktowany jakby go nie było a „Zakaz wjazdu” jest dokładnie odwrotnie rozumiany. Mimo wszystko jest tam dużo większa kultura jazdy niż u nas. Ostatnio ktoś mi powiedział, że przepisów można się nauczyć, można ich przestrzegać; ale kultury jest ciężko się nauczyć. Cóż - to prawda. Noo ale do czego zmierzam i w ogóle po co o tym piszę?

Generalnie zadziwiło mnie pozytywne podejście do życia ludzi których tam spotkałem. To niesamowite i niezwykle budujące gdy widzi się uśmiechniętych ludzi dookoła. Uśmiech? Czy to kwestia tego, że tam ciągle świeco słońce? Chyba nie. Nikt tam się nie przejmuje klasycznym już u nas „a co ludzie powiedzą”; tam takie hasło nie istnieje. Każdy robi to co mu się podoba, oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Co prawda ja – jako Polak podchodziłem do niektórych rzeczy nieco sceptycznie. Tak. Panie nie grzeszą tam urodą a panowie są nieco zniewieściali. Taki styl widocznie tam panuje, i to jedyne z czym nie mogłem się oswoić hehe. Jednak w czym tkwi problem narodu polskiego? Kiedyś ktoś powiedział: „Nasz Naród jest piękny, tylko Ludzie są ch**owi”. Niestety to prawda. Jesteśmy strasznie zakompleksionym narodem. Wystarczy przejść się ulicą i widać, że „każdy ma tutaj jakąś misję” jak to ujął Ace. Taka prawda, ludzie są zabiegani, zamyśleni, z masą problemów na głowie. Jasne. Nie jest łatwo a może nawet czasami bywa ciężko, jednak sam po sobie widzę, że część problemów które mam - stwarzam sobie sam; nie wiedzieć czemu w sumie. W niczym to nie pomaga. Sami tworzymy sobie w głowach jakieś sztuczne granice. Dlatego apeluję Narodzie mój ukochany! Podnieś głowę i zamiast w ziemię, patrz w niebo! Bądźmy dumni z tego, że jesteśmy zdrowi, że żyjemy w wolnym kraju ze wspaniałą historią i tradycjami. Zacznijmy cieszyć się z „małych” rzeczy. Uśmiechajmy się częściej. Największym naszym problemem jest wszechobecna zawiść; gdy przysłowiowemu Kowalskiemu wiedzie się lepiej. Trzeba się tego wyzbyć, strasznie dużo przez to tracimy... Dobra nie wiem skąd u mnie taki moralizator. Musiałem to napisać.

Wracając do Rzymu. Poza wspaniałymi zabytkami i mentalnością ludzi dostrzegłem tam również wszechobecny hip-hop. Chociażby b-boy’e tańczący na kartonach pod samym Colloseum. Oczywiście nie tylko zabytki architektoniczne mnie interesowały jak to ujął Ostry na Jazzurekcji „Pi***ol zabytki, mnie znajdziesz na winylach” – poszukiwałem antykwariatów. Nie było łatwo, jednak w końcu znalazłem, niestety nie było możliwości odsłuchu żadnej płyty a i ojro miałem mało, to mogłem sobie pozwolić jedynie na tzw. pewniaka. Kupiłem album po prostu jako kolejny do kolekcji, choć wchodziłem do sklepu z przeświadczeniem, żeby znaleźć coś do samplingu. Kupiłem Cool & The Gang „Something Special” (1LP). Bardzo dobry zakup; mam chociaż przy czym się wyluzować wieczorami : ).

Ok. Napisałem o tym; o czym chciałem. Podsumowując, było świetnie choć w Polsce najlepiej się czuję i nie chciałbym nigdy się stąd wyprowadzić; bo mimo naszych wad, jest tutaj coś, czego próżno szukać w innych krajach. Ciężko to opisać słowami, każdy to uczuje inaczej.

czwartek, 16 lipca 2009

Hip Hop Lives!

Joł joł. Mam wakacje. To piękny okres w życiu każdego człowieka. Czas ogarnięcia pewnych rzeczy które od dawna gdzieś tam zalegają. W moim wypadku lista takich spraw jest niezwykle rozległa, nie wiem czy uda mi się ją „rozpykać” w ciągu tych 3ch miesięcy wakacji, jednak liczę iż kilka najważniejszych „misji” zostanie wypełnionych. Jednym z celów które sobie postawiłem na te wakacje, to tzw. „nadrobienie zaległości z hip-hop’u”. Jestem ’89 i nie trudno się domyśleć, że „oldskul” to pojęcie względne i dla mnie znaczy co innego iż dla kolesia z pokolenia chociażby KRS-One’a. W sumie nie przez przypadek przytaczam ksywkę tego pana, no ale o tym później.

Pewnego dnia zawitałem do znajomego kolegi Artura aka DJ Ace aka iNieJestSmutno. Jak zwykle gadaliśmy o rapie, woskach gołębiach i ludziach. Tak; nasze rozmowy to zazwyczaj grubsze rozkminy. No ale do sedna. Otóż pan Artur w pewnym momencie sięgnął po magiczny karton w którym znajdowały się różne płyty, kasety itp. Wyciągnął kilka płyt, rzucając proste „musisz to obejrzeć”; pomyślałem „spoko”. Tytuły niektórych filmów przewijały mi się już kilka razy w różnych klasycznych numerach rapowych. Oto kilka z nich: „Style Wars”, „Freshest Kids”, „Krush Groove”, „Rythe & Reason”, „Freestyle: Art Of Rythme”, “HipHop Legends”, “Deep Crates 2”, “DMC 2002”, “Buil To Scratch”, “Scratch: The Way I Live”, “Beat Street” I w końcu znany wszystkim dobrze “Wild Style”. Wcześniej widziałem jedynie “Scratch”; jednak dopiero te filmy wywarły na mnie tak niesamowite wrażenie iż uświadomiłem sobie jak mało wiem o pięknej kulturze jaką jest “Hip-Hop”.

Przyznam się, że nie wiedziałem co oznacza data 12.11.1973 (tych, którzy ciągle nie wiedzą odsyłam do filmu „Hip-Hop Legends”). Wiadomo, wiem czym jest Bronx dla hiphop’u, kto to DJ Kool Herc czy Africa Bombaataa; jednak nie zdawałem sobie sprawy jak dużo wnieśli oni do kultury 4 elementów. Zupełnie inaczej patrzę na Hip-Hop, choć myślałem, że mam już wyrobione o nim zdanie. Zacząłem dostrzegać ponadczasowość i siłę tego zjawiska jeszcze bardziej niż wcześniej.

Hip-Hop powstał by nieść radość, uśmiech, szerzyć pokój, wolność, równość i braterstwo. To kultura oparta na współzawodnictwie, dająca pozytywnego kopa energii i motywację do działań. I nie ważne czy ktoś jest czarny czy biały, czy rapuje, maluje tańczy, czy siedzi za deckami. Zawsze nieodłącznym elementem hh było współzawodnictwo. W pewnym pierwotne wartości niesione przez tę kulturę zostały zepchnięte gdzieś na bok. Jak zwykle wszystko rozbiło się o pieniądze. Wielkie koncerny (przede wszystkim) muzyczne widziały w rapie możliwość zysku i kiedy to wszystko nagle stało się modne to każdy słuchał rapu, tańczył, malował czy robił bity. „Jesteśmy tu od zawsze, tylko kochają nas bardziej / Za co? Za Hip-Hop. Czemu? Bo modny” – Jak nawijał O.S.T.R. Media przedstawiły hip-hop w zupełnie innych barwach; przez co do dziś jest on kojarzony z gangami, złotem, drogimi zegarkami, autami, alkoholem, narkotykami czy plastikowymi paniami tańczącymi nie wiadomo co. Generalnie zło w najgorszym wydaniu, prosta muzyka dla prostaków. Niestety pewne stereotypy się utarły, widzę to patrząc chociażby po swoich znajomych (tych nie rapowych, choć i niektórzy rapowi mają błędne pojęcie o hiphop’ie). Nie raz słyszę docinki na temat rapu czy graffiti. Obecnie przestało mnie to interesować, kiedyś wczuwałem się, chciałem wszystkich nawracać. Dziś – olewam to; choć przyznam, że czasami mam ochotę strzelić w ryj jednemu czy drugiemu za głupawą gatkę.

Hip-Hop był wszędzie, od gazet, głupawych reklam jakiś soczków czy zabawek aż po kampanie polityczne. Media jak pijawki, wyssały to co mogły wyssać. Zresztą tak jest zawsze. Cała ta komercjalizacja miała swój kulminacyjny punkt w roku 2006 (moim zdaniem) kiedy to Nas nagrał numer „Hip-Hop Is Dead”, zobrazowany niezwykle ciekawym klipem. Prawdziwy hip hop umarł, ale tylko na chwilę by odrodzić się w miejscu w którym to wszystko się zaczęło - w podziemiu.

Hmm a może prawdziwy hip-hop niegdy nie wyszedł z podziemia? Różnie można na to patrzeć, no ale to taka mała dygresja. Uważam iż obecnie hh zatoczył pełne koło i znów żyje swoim rytmem właśnie w podziemiu.

Cieszy mnie to niezmiernie, ponieważ odpadła masa przypadkowych ludzi a zostały osoby które to naprawdę kochają. No ale skupmy się na muzyce, bo to ten element najdotkliwiej został dotknięty przez zjawisko komercji. Dziś w podziemiu wychodzi wiele wyśmienitych albumów; jakby nie patrzeć na chwilę obecną większość dobrych płyt wywodzi się właśnie z underground’u. To jest piękne kiedy dany producent, DJ czy raper może bez skrępowania robić muzykę jaka mu się podoba; nie oglądając się na innych może tworzyć to co dyktuje mu serce. Z całego tego boom’u hiphop wyszedł nieco dojrzalszy. Dojrzalsi o pewne doświadczenia są również ludzie którzy go tworzą. To słychać. Życzę tej kulturze aby na zawsze pozostała w podziemiu, bo tam jest jej miejsce. Rap (chociażby) to muzyka od ludzi dla ludzi. Wszelkie pośrednictwo jest tutaj zbędne. Dobrze, że hh zszedł z tabloidów, przynajmniej nie trące nerwów widząc ludzi których szanuje obok jakiegoś Feel’a czy Dody. Kolejnym dowodem na to iż jest coraz lepiej, jest wracająca popularność płyt winylowych, które nieodzownie kojarzą się z czarną muzyką. Będzie tylko lepiej.

Respekt jak przeczytałeś/przeczytałaś całość : ). Przepraszam za mój chaotyczny styl oraz grafomanię, napisałem to pod wpływem chwili. 5!

PS. Tutaj wideo wspomnianego wcześniej KRS-One – „Hip-Hop Lives” (ft. Marley Marl). Jest to numer z 2007 roku, czyli powstały w rok po opisanym wyżej numerze Nas’a. Jeżeli taki ktoś jak KRS-One uważa, że Hip-Hop żyje, to musi coś w tym być! : )